piątek, 20 kwietnia 2018

Bombaj i powrót

Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Ileż to już razy wracałem z dłuższych lub krótszych wyjazdów. Każda taka wycieczka czy wyprawa to nowe doświadczenia, fajne wspomnienia, niezapomniane przygody, nowe znajomości, piękne widoki, pogłębione spojrzenie na otaczający nas świat...
Havelock musieliśmy opuścić przedwcześnie o jedną noc, z powodu braku biletów na prom w zaplanowanym terminie. Mieliśmy strasznego pecha. Mimo, iż wyjazd z wyspy był zaplanowany na poniedziałek rano to i tak jedyne dostępne bilety były na popołudnie lub na dzień poprzedzający. Brak biletów wynikał z kilku nakładających się na siebie czynników. Po pierwsze prywatna firma odwołała tego dnia, jeden z regularnie kursujących promów. Po drugie trafiliśmy na jakieś lokalne święto o którym nic nie wiedzieliśmy. Wiązał  się z tym także zwiększony ruch turystyczny. A poza tym poranne promy mają dwukrotnie mniej miejsc niż te popołudniowe. Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy kupić bilety na popołudniowy prom dzień wcześniej. Tym sposobem zyskiwaliśmy pewność, że dotrzemy do Port Blair na czas i zdążymy na samolot odlatujący o godzinie 1400 dnia następnego. Niestety wiązało się to z utratą jeszcze jednej nocy na miejscu i dodatkowymi kosztami za nieplanowany nocleg w Port Blair. Nie byliśmy z tego powodu zadowoleni a szczególnie ja sam, bo odczuwałem to jako osobista porażkę i kolejny błąd w planowaniu wypoczynku na Havelocku. Nie było jednak wyjścia i w końcu pożegnaliśmy rajska wyspę odpływając popołudniowym promem w stronę Port Blair.
Po dotarciu na miejsce, udaliśmy się do wcześniej zabukowanego hostelu. Tym razem mama i Agata już nie panikowały (komary, węże) i poszliśmy całą trójką na pyszne jedzenie nieopodal naszego noclegu. Po posiłku i zakupie piwa, wróciliśmy do hostelu, gdzie przygotowaliśmy bagaże na przelot do Bombaju.
Następnego dnia, wynajętym tuktukiem pojechaliśmy na lotnisko, skąd z lekkim poślizgiem polecieliśmy do Bombaju z międzylądowaniem w Chennai.
Po wylądowaniu na miejscu spotkała mnie nie miła niespodzianka. Pomimo uporczywego wpatrywania się w podajnik bagaży nie mogłem dostrzec mojego plecaka! No tak, w końcu po latach podróży i mnie  dopadło zagubienie bagażu... Na szczęście alarm był przedwczesny. Zanim zdążyłem udać się do do biura zagubionych bagaży, mój plecak jednak się odnalazł! Ufff! No tym razem znów się udało...
Z lotniska do Hotelu jedziemy prepaid taxi. Cena dość wysoka, ale właściwie jedziemy przez całe, powoli zasypiające miasto. Po ponad 30 minutach jesteśmy na miejscu. Hotel okazuje się być obiektem w iście kolonialnym stylu. Odźwierni wnoszący bagaże, staromodna winda z kratami zamiast drzwi i panem windziarzem wciskającym guzik na zadane piętro.


Pokój w którym będziemy nocować dwie doby, ma wygląd w klimacie hotelu Forum z lat 80-tych jak z serialu "07 zgłoś się".

Ponieważ jest późno i jesteśmy zmęczeni, bierzemy prysznice i idziemy spać po ustaleniu planu zwiedzania na dzień następny.
Nowy dzień zaczynamy od śniadania na dachu naszego hotelu. Podczas gdy czekamy na posiłek podziwiamy widok na miasto i ocean.
Po dziesięciu minutach dostajemy zamówiony posiłek. Śniadanie jest dość skromne ale wbrew pozorom wystarczające.
Po posiłku ruszamy na zwiedzanie najbliższej okolicy. Program ograniczamy do niezbędnego minimum z powodu narzekań mamy, że nie chce jej się chodzić bo jest gorąco...
Jako pierwsze miejsce tego dnia odwiedzamy podobno największą pralnię na świecie pod gołym niebem, zlokalizowaną przy stacji kolejki miejskiej o nazwie Mahalaxmi.



Spędzamy w tym miejscu około 30 min. Po zrobieniu zdjęć, wracamy tą sama drogą na stację Churchgate, skąd już na piechotę idziemy po starej części miasta w stronę głównego budynku dworca kolejowego, noszącego w przeszłości imię Victoria Terminus.


Po drodze wstępujemy jednak do Burger Kinga gdzie z lubością oddajemy się pałaszowaniu dużych porcji mięsa innego niż kurczak. W tym przypadku był to podwójny whoper z mięsem jagnięcym.
 Mamusia była szczególnie szczęśliwa!!!
Po posiłku idziemy podziwiać dworzec z zewnątrz i w środku oraz jego okolice. Budynek robi spore wrażenie, ale jak wszystko w Indiach jest zaniedbany a okolica strasznie zakurzona z powodu ogromnego ruchu samochodów.



Z dworca, taksówką podjeżdżamy pod ostatnie zaplanowane miejsce do zwiedzenia, czyli India Gate.
Po wejściu na teren atrakcji, sami stajemy się atrakcją. Dziesiątki Hindusów chce zrobić sobie z nami zdjęcie. Szczególne "branie" ma Agata. Przez co najmniej 10-15 minut, non stop pozuje do zdjęć z kolejnymi grupami miejscowych turystów, chcących uwiecznić się na tle India Gate z białą blondynką przy boku.



Po 30 minutach wszyscy mamy dość pozowania do zdjęć i pospiesznie umykamy poza teren atrakcji. Znużeni upałem i miejską wędrówką zachodzimy do sklepu z alkoholem gdzie kupujemy zimne piwo. Niestety nie mamy gdzie go wypić, wiec robimy tak jak miejscowi żule i wypijamy na miejscu w pobliżu śmietnika i zaplecza restauracji. Klimat dość osobliwy, ale mi się podoba. Niestety mama "strzela focha" i idzie sobie zostawiając nas na 10 min.
Po wypiciu piwa spacerujemy kolejną godzinę po uliczkach Bombaju dokonując różnych pamiątkarskich zakupów. Pod wieczór wracamy do hotelu taksówką. Na miejscu ze zdziwieniem oglądamy nasze stopy.
Resztę wieczoru spędzamy na rozmowach przy drinkach, oraz ostatecznym pakowaniu bagaży. Przed nami niewiele spania bo musimy być na lotnisku już o 0400. Idziemy spać na 3-4h.
Po godzinie 0315 wstajemy, zgarniamy bagaże i zjeżdżamy winda na dół hotelu. Panowie z obsługi łapią dla nas taksówkę. Pakujemy bagaże i ruszamy na lotnisko. Na miejscu jesteśmy o czasie. Przechodzimy wszelkie procedury i czekamy na odlot. Wydajemy ostatnie rupie na skromne lotniskowe śniadanie.
Przelot do Istambułu przebiega sprawnie i szybko. Właściwie to nawet nie daję rady obejrzeć trzech filmów. Po wylądowaniu znów powtarza się sytuacja z poprzedniej przesiadki. Tłumy ludzi oczekujących na transfer. Na szczęście tym razem mamy nieco więcej czasu i zdążamy dotrzeć na czas pod nasz gate, z którego odlatujemy do Warszawy. Do Polski docieramy bez opóźnień. Pogoda za oknem nie napawa optymizmem. Jest chłodno, szaro i ponuro... Agata idzie na parking do samochodu do Wojtka, a ja z mamą wsiadamy w autobus 175, którym wracamy do centrum. Tu się żegnamy i wracamy do swoich domów. W ten sposób dobiega końca kolejna wyprawa do Azji.
Następny, ostatni już post, będzie podsumowaniem, oraz garścią informacji praktycznych co do samego wyjazdu.

Zdjęcia z powrotu do Port Blair
Zdjęcia z Bombaju

piątek, 13 kwietnia 2018

Havelock - nieco raju w Indiach

Podczas każdej podróży z plecakiem przychodzi taka chwila, gdy ma się dość zwiedzania, atrakcji czyli tzw. "must see" oraz zwykłego przemieszczania się i codziennego pakowania i rozpakowywania plecaka. Potrzeba relaksu w czystej postaci, chęć poleżenia na plaży, słodkiego nieróbstwa i spełniania małych hedonistycznych zachcianek staje się wręcz koniecznością. Podczas podróży - kilkumiesięcznych lub dłuższych, potrzeba odpoczynku pojawia się o wiele częściej. Natomiast wyjazd 3 tygodniowy daje takich możliwości zdecydowanie mniej. Warto wtedy dobrze zaplanować czas, aby w pełni rozkoszować się tym co zwykliśmy nazywać w Europie "egzotyką".
W ciągu ponad 10 lat podróży po krajach azjatyckich, miałem wiele okazji bywać w pięknych miejscach. Na tzw. rajskich plażach i niezapomnianych urokliwych wyspach, gdzie życie płynie w rytmie wschodów i zachodów słońca, Pływać w krystalicznie czystej wodzie podziwiając piękno i urok raf koralowych. Gili Air, Komodo i Rinca w Indonezji, Coron i Sabang na Filipinach, Uppuweli na Sri Lance czy Koh Rong Samloen w Kambodży. Wszędzie tam było pięknie i niezwykle relaksująco. Jednak dla mnie do dziś najpiękniejszym miejscem pozostaje mała wioska Malenge Lestari znajdująca się na wyspach Togeanach w Indonezji...

Naszym zaplanowanym miejscem na relaks podczas podróży po Indiach były wyspy Andamany i Nikobary. Archipelag wysp i wysepek po środku bezmiaru oceanu Indyjskiego, którym bliżej do Birmy i Tajlandii niż kontynentalnych Indii. W jaki sposób się na nie dostać opisałem w poprzednim poście.
Wyspy te skrywają wiele tajemnic, a na niedostępnych dla większości ludzi odległych skrawkach lądu nadal żyją prawdziwi "dzicy", którzy są chronieni przed wpływem cywilizacji i turystyki, która rozwija się tylko na ograniczonym obszarze. Najbardziej popularną i najlepiej do tego przystosowaną wyspą jest Havelock oraz pobliska wyspa Neil. My z racji ograniczenia czasowego zdecydowaliśmy się jedynie na kilkudniowy pobyt na Havelocku.

Po niezwykle stresujących przeżyciach związanych z zakupem biletów na prom na Havelock, w końcu dotarliśmy na upragnioną wyspę.
Przywitał nas typowy wyspiarski klimat. Słońce, lazur wody, motorówki pełne turystów i morska bryza... Do "naszego" resortu mieliśmy blisko, jednak ze względu na upał i naszą mamę podjechaliśmy na miejsce tuktukiem. Jak się okazało, dla białych turystów obowiązuje na taką usługę fixed price 50Rs, w przeciwieństwie do Hindusów którzy płacili 20Rs lub według wskazań licznika. Takich i innych przejawów dyskryminacji było jeszcze kilka, ale o tym później.


Na miejscu zostaliśmy mile powitani welcome drinkiem, który od razu wprowadził nas w świetny nastrój. Drobny gest a cieszy...
Po chwili oczekiwania i załatwieniu meldunkowych formalności udaliśmy się do bungalowa, w którym mieliśmy spędzić kolejnych kilka dni. Szybko się rozgościliśmy. Każdy na swój sposób postanowił spędzić kolejne kilka godzin.

Tego dnia, po odespaniu trudów podróży, udaliśmy się na rekonesans do najbliższego miasteczka oddalonego o pond 1km od resortu. Byliśmy głodni po drzemce,więc pierwsze kroki skierowaliśmy do restauracji.


Smaczny i urozmaicony posiłek wprowadził nas w wakacyjny nastrój. Wreszcie jedzenie nie było nadmiernie przyprawione a poszczególne składniki odzyskały swój naturalny smak. Do szczęścia brakowało jedynie zimnego piwa. Niestety na Havelocku panuje dość ostra prohibicja i piwo oraz mocniejszy alkohol można dostać jedynie w wybranych dniach i lokalach za wygórowane ceny. Na szczęście my byliśmy na tę okoliczność przygotowani, bo odpowiednio wcześniej zaopatrzyliśmy się w miejscowe trunki podczas podróży. Co prawda nie było to zimne piwo, ale lokalny rum czy wódka kokosowa wymieszana z dowolnym napojem i wodą gazowaną równie dobrze smakuje i wprowadza miły, niczym niezmącony wakacyjny nastrój. Tym bardziej gdy za oknami ma się takie widoki...
Kolejne dni spędzaliśmy w podobnym rytmie. Rano śniadanie, potem plaża, posiłek na mieście, drzemka, plaża i znów do miasta na kolację. Oczywiście był też czas na drobne zakupy i nic nierobienie.


Jeden dzień zaplanowaliśmy na zwiedzenie najładniejszych plaż wyspy Havelock. W tym celu mama i Agata wynajęły tuk tuka a ja skuter. Przy okazji tej czynności, znów ujawniły się "rasistowskie" praktyki. Jak powiedział nam z rozbrajająca szczerością kierowca tuk tuka, na całej wyspie obowiązują dla białych fixed price na wszelkie usługi, I tak wynajem tuk tuka na cały dzień (5-7h) gdzie kierowca większość czasu nic nie robi to koszt 1200Rs, a skutera na 24h to 500Rs.
Dzień "trzech plaż" rozpoczęliśmy od przejazdu na Kalapather Beach. Plaża okazała się miejscem zagospodarowanym. Stragany z wszelkiego typu towarem"international badziew", trochę miejscowych gadżetów, coś do picia, coś do jedzenia no i ciuchy dla turystów. Zwyczajowo nie jestem fanem takich miejsc, ale trzeba przyznać że t-shirty z napisami z Havelock lub Andamanów były w zaskakująco niskich cenach po 150Rs i co najważniejsze w rozmiarówce większej niż rozmiar L! Skorzystałem więc z okazji i zakupiłem jeden czy dwa. Niestety mamusia nie była zadowolona bo nie mieli nic powyżej XXL.Poza straganami znajdowała się tu także toaleta, miejsce do przebrania się, oraz liczne śmietniki i tablice informacyjne by nie zaśmiecać plaży, szczególnie plastikiem.
Po zakupach pospacerowaliśmy i zrobiliśmy kilka zdjęć. Plaża dość szeroka i długa. Miły biały piasek ale pogoda nie zachęcała do kąpieli, choć odpływ zupełnie nie przeszkadzał i nie szpecił piękna plaży, odsłaniającą się w innych miejscach martwą rafą.

Po ponad godzinie ruszyliśmy dalej na słynną Elephant Beach. Nasz kierowca przewodnik wybrał odpowiedni czas na dojazd na miejsce, ponieważ plaża jest "czynna" i dostępna z powodu pływów, tylko do godziny 1500.
 Aby dostać się na plażę, należy z głównej szosy przemaszerować w dość zróżnicowanym terenie po błotnistej i rozdeptanej przez słonie ścieżce, prawie 2km w upalnej dżungli. Ponieważ mama nie lubi chodzenia, była bardzo niezadowolona z faktu, iż musi na własnych nogach przebyć ten dystans przez dżunglę, szczególnie w nieprzystosowanych do tego kapciach!


 Na szczęście trudy naszej wycieczki okazały się warte widoków i poświecenia jakie mamusia była zmuszona pokonać.

Aby osłodzić mamie wysiłek poniesiony na przeprawę przez dżunglę, przyniosłem talerz owoców jaki można kupić u licznych sprzedawców, handlujących na całej Elephant Beach.
 Podczas gdy mama się opalała, my z siostrą poszliśmy na centralne miejsce plaży, porobić kilka zdjęć.



Około 1500 zwinęliśmy się z plaży i ruszyliśmy w stronę parkingu. Po przybyciu na miejsce, nasza mama stwierdziła, że w drodze powrotnej przeszła "zapaść" hihihi, a to były przecież tylko niecałe 2km...
Na sam koniec pojechaliśmy na Radhanagar Beach.
Plaża okazała się ogromna. Bardzo długa, szeroka, czysta o drobnym żółtawym piasku. Tłumy hindusów spacerowały po plaży, liczni kąpali się w morzu skacząc na fali - oczywiście w ubraniach - choć trzeba przyznać, że była to jedyna plaża gdzie widziałem hindusa w normalnych kąpielówkach.

Wszyscy czekali na zachód słońca, który miał być za około dwie godziny. Ponieważ nie mieliśmy ochoty tyle czekać, szczególnie, iż zrobiło się pochmurnie, postanowiliśmy wrócić do miasta nieco wcześniej i zjeść późny obiad. Oczywiście poszliśmy do naszej ulubionej Welcome Restaurant tuż obok jedynego w mieście supermarketu. Tego dnia postanowiłem zaszaleć i zmówiłem sobie homara!



Po kolacji zrobiliśmy ostatnie pamiątkarskie zakupy i wróciliśmy do resortu. To był niestety nasz przedostatni wieczór na Havelocku. Spędziliśmy go na rozmowach, siedzeniu na plaży i relaksie w naszym bungalowie.
Czas płynął szybko a kartki w kalendarzu spadały jedna za drugą. Powoli i nieubłaganie nasz pobyt na Heveloku kończył się. Niestety z powodu braku biletów na prom, musiliśmy wrócić do Port Blair jedną noc wczesniej, co przy okazji naraziło nas na dodatkowe koszty i pozbawiło przyjemności spedzenia ostatniej nocy w naszym Andamańsko-Hinduskim raju...
Spakowaliśmy wiec plecaki i walizę i po raz ostatni zakosztowaliśmy relaksu!




Zdjęcia z Havelock